sobota, 23 lipca 2011

Nowe przygody



Nazywają mnie tutaj już „pół-hinduską”, bo tak bardzo się zbliżyłam do ich kultury, wiem dużo, znam wiele tamilskich słów i umiem już sama poradzić sobie w wielu sytuacjach. A teraz nareszcie mam kompana, bo wolontariusz z Singapuru ma podobne podejście do mnie (w przeciwności do chłopaka z Chin). Tylko czemu tak późno? Wykorzystując fakt, że w końcu mam z kim się wybrać, parę dni temu pojechaliśmy sami pociągiem do Chennai. Przed tym dużo czasu zajęło nam przekonywanie menedżera, że damy sobie radę, że jest dla nas wystarczająco bezpiecznie i że nic nam nie będzie – w końcu się udało.

Cóż, uważam że ludzie w Indiach są niezwykle mili. Owszem, zaczepiają, ale co z tego, gdy są przy tym przyjaźnie nastawieni? Co w tym złego, że chcą znać moje imię, kraj mojego pochodzenia, podać mi rękę i życzyć miłego pobytu? Niektórzy wolą to ignorować, ale mi to kompletnie nie przeszkadza i jeśli tylko mam czas, to zawsze zamieniam kilka słów. Staram się dawać ludziom tutaj tak dużo życzliwości, uśmiechu, szacunku i empatii, jak to tylko możliwe i nigdy nie zdarzyło się, żeby ktokolwiek nie odpłacił mi się tym samym. Ludzie są przyjaźnie nastawieni, sympatyczni i w razie jakiegokolwiek pytania czy problemu, zawsze pomagają. Dlatego właśnie uważałam, że raczej żadna problemowa sytuacja nie może mnie spotkać podczas podróży do Chennai. Ale Indie zawsze potrafią zaskoczyć :)

Siedziałam przy oknie, a mój kolega z Singapuru obok mnie lekko przysypiał, gdy nagle podeszła do niego kobieta i szturchnęła w ramię. Jake myślał, że kontroluje ona bilety, więc pokazał  jej nasze, co spotkało się z wybuchem śmiechu. Wtedy przyjrzałam się jej bliżej i zauważyłam, że… to nie kobieta tylko mężczyzna w damskim stroju!! Początkowo wybuchłam śmiechem, ale potem ten kobieto-mężczyzna zaczął machać ręką na mojego kolegę tak jakby chciał go uderzyć. Potem zaczął go kopać i zabierać mu czapkę. Byliśmy przerażeni i dosłownie nas zatkało, nie byliśmy w stanie wydusić ani słowa. W sumie czułam dwa stany w jednym momencie – z jednej strony chciało mi się śmiać, z drugiej strony się bałam, bo naprawdę sprawa wyglądała dość poważnie, choć tak naprawdę ten transwestyta bardziej udawał, że uderzy, niż uderzał naprawdę. Na szczęście po 2-3 minutach dał nam spokój. Po tym przez jakieś 10 minut nie mogłam się przestać śmiać i inni ludzie w pociągu również :)

W drodze powrotnej natomiast jedyną przygodą jaka nas spotkała był ogromny tłum w pociągu. Jake chwycił się początkowo uchwytu (coś w stylu uchwytów w polskich autobusach ponad głowami). Po jakimś czasie zmęczył się trzymaniem ręki w górze, więc chciał ją zdjąć, ale… nie miał gdzie jej dać – tak bardzo zatłoczony był pociąg! W sumie nie trzeba było się zupełnie niczego trzymać. W takim tłumie po prostu nie da się przewrócić :)

W samym Chennai nie spotkało nas zbyt wiele przygód, poza tym, że strasznie długo nam zajęło znalezienie informacji turystycznej. Gdy zapytaliśmy kogoś wskazał nam drogę w prawo. Gdy po jakimś czasie zapytaliśmy znowu – wskazał przeciwny kierunek i tak w kółko. Mam wrażenie, że nikt z nich tak naprawdę nie miał pojęcia, gdzie to jest, tylko po prostu wskazywali dowolny kierunek. W końcu z pomocą mapy udało się. Spacer trwał w sumie jakieś 3 godziny, ale oboje lubimy długie wędrówki, więc nie było problemu.

Przechodzenie przez ulicę w mieście to jest po prostu masakra. Prawie nigdzie nie ma przejść dla pieszych, a kierowcy jeżdżą jak szaleni. Jest naprawdę bardzo niebezpiecznie. Jedna z moich koleżanek miała już tutaj wypadek, na szczęście niezbyt groźny. Mi raz motocykl prawie przejechał mi po stopie, na szczęście w porę zauważyłam i zabrałam nogę. Przechodzenie przez ulicę polega na bieganiu slalomem pomiędzy samochodami w momencie gdy nie jadą zbyt szybko lub są stosunkowo daleko. Najlepszym sposobem jest poszukanie jakiegoś hindusa i biegnięcie za nim.

Ostatnio dotarły do nas nowe wolontariuszki – Ksenia z Rosji i Sylvia z Chin. Jest naprawdę wesoło teraz. Poza jedną niewesołą rzeczą – rozchorowałam się ostatnio. W piątek miałam takie bóle brzucha, że niemal mdlałam, nie miałam nawet wystarczająco sił, by siedzieć. Polskie leki ani trochę nie pomagały. Zabrano mnie do szpitala na wizytę do lekarza. Tutaj Indie bardzo miło mnie zaskoczyły, bo wcześniej uważałam ten kraj za niezwykle biurokratyczny (nawet aby kupić kartę SIM, trzeba pokazać swój paszport, dać zdjęcie i jeszcze trochę innych lokalnych dokumentów), ale do lekarza na szczęście przyjęli mnie bez jakiejkolwiek rejestracji. Hindusi którzy czekali w kolejce przepuścili mnie, abym mogła wejść pierwsza, za co jestem im ogromnie wdzięczna, bo każda minuta była dla mnie torturą. Pani doktor przepisała mi leki, które postawiły mnie na nogi w jedną dobę, którą praktycznie w całości przespałam. Teraz na szczęście czuję się dużo lepiej, choć ciągle nieco słabo. Mam nadzieję, że to ostatnia tego typu przygoda tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz